Autor: Wawrzyniec Muszyński-Sulima
Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych (ang. The Supreme Court of the United States) już od początku istnienia państwa odgrywał niezwykle ważną rolę polityczną, a jego znaczenie w ciągu ostatniego stulecia jeszcze bardziej wzrosło. W drugiej połowie XX i w XXI wieku, Sąd Najwyższy wydał szereg wyroków, które wywracały amerykański porządek prawny do góry nogami.
Przykładów jest wiele: wyrok z 1954 roku w sprawie Brown v. Board of Education, który zdelegalizował segregację rasową szkół, wyrok z 1967 roku w sprawie Loving v. Virginia, który zezwolił na małżeństwa międzyrasowe, czy nie tak dawny wyrok z 2015 roku w sprawie Obergefell v. Hodges, w którym Sąd uznał małżeństwa jednopłciowe za konstytucyjne prawo. Są to tylko niektóre przykłady werdyktów, w których SN interpretując konstytucję i powołując się na jej tekst wprowadzał znaczące zmiany w porządku prawnym państwa.
Takie zmiany, które w większości demokratycznych państw świata musiałyby zostać przyjęte przez parlament, nie były nijak uwarunkowane decyzjami władzy ustawodawczej. Z tego powodu niektórzy amerykańscy prawnicy twierdzą, że Sąd Najwyższy przejął de facto rolę legislatury.
SN, sprawujący najwyższą władzę sądowniczą w kraju, posiada szereg uprawnień. Jest najwyższym sądem apelacyjnym w sprawach prowadzonych w sądach federalnych oraz w niektórych przypadkach w sądach stanowych. Posiada również wyłączną jurysdykcję w niektórych sprawach, min. dotyczących ambasadorów, lub w której stroną jest stan. Lecz jego najważniejszym uprawnieniem jest możliwość unieważniania praw przyjętych przez Kongres oraz dekretów prezydenckich, uznając je za niezgodne z konstytucją.
SN pełni więc rolę sądu konstytucyjnego, jaką w Polsce pełni wyspecjalizowany Trybunał Konstytucyjny. Tak zwana zasada judicial review, pozwala na interpretację konstytucji, sprawując jednocześnie rolę kontrolną nad władzami wykonawczą i ustawodawczą. Wyroki Sądu są ostateczne i wiążące. Fakt ten, w połączeniu z wyższością prawa federalnego nad stanowymi, daje Sądowi Najwyższemu ogromny wpływ na wszystkie 50 stanów. Lecz tak duża rola SN jest problematyczna. Choć w praktyce Sąd Najwyższy działa w ten sposób od stuleci, konstytucja USA wcale nie daje mu wyżej wymienionych uprawnień.
Artykuł III konstytucji USA ustanawia Sąd Najwyższy i przekazuje mu oraz sądom niższych instancji władzę sądowniczą. Niestety na tym kończą się wytyczne konstytucji co do funkcjonowania SN. Nie określa ona konkretnych jego uprawnień, sposobu funkcjonowania, ani liczby członków. O ile Kongres uregulował kwestie jego składu i organizacji oddzielnymi ustawami, to w żadnym skodyfikowanym prawie w USA nie ma wzmianki o uprawnieniu SN do uznawania aktów prawnych za niekonstytucyjne. Skąd więc wzięła się tak duża rola SN w systemie politycznym USA?
Sąd Najwyższy niejako przyznał sobie to prawo sam. W sprawie Marbury v. Madison w 1803 roku, SN po raz pierwszy w historii wydał wyrok uznający akt prawny przyjęty przez Kongres za niekonstytucyjny. Od tamtego czasu, zasada judicial review, choć często krytykowana, jest powszechnie uznana za nieodłączny element porządku konstytucyjnego państwa. Ten właśnie precedens, a nie zapisy w konstytucji, stanowi podstawę prawną do decydowania o tym co jest konstytucyjne, a co nie. Przez wielu prawników wyrok ten jest uważany za najważniejszy w historii amerykańskiego prawa, ponieważ przypieczętował tę niezwykle ważną rolę SN w amerykańskim systemie politycznym.
Wracając do słynnej sprawy Roe v. Wade, tuż po wyroku aktywiści walczący o dostęp do aborcji zwracali się do Kongresu z prośbami o przyjęcie ustawy, która raz na zawsze zagwarantowałaby legalną aborcję. Do przyjęcia takiej ustawy nigdy jednak nie doszło. W wyniku tego, tak jak Sąd Najwyższy wyrokiem zalegalizował aborcję, tak samo ją teraz zdelegalizował.
Przykład ten pokazuje, jak dziewięciu sędziów SN jest w stanie znacząco wpływać na porządek prawny wszystkich stanów, zamieszkiwanych przez setki milionów ludzi. Dlaczego więc Kongres nie próbuje odzyskać należytej mu władzy ustawodawczej? Wynika to w dużym stopniu z jego bezradności, która z kolei jest skutkiem niezwykle skomplikowanego sposobu przyjmowania ustaw.
Proces, w którym projekt ustawy staje się prawem jest wieloetapowy. Najpierw projekt musi zostać przedstawiony spikerowi dowolnej z dwóch izb – Izby Reprezentantów, lub Senatu. Już na tym etapie ustawa może trafić do śmietnika, gdyż to spiker arbitralnie decyduje, czy skierować ustawę do prac w komisji, czy zupełnie projekt odrzucić. Jeśli ustawa trafi do komisji, musi następnie zostać przegłosowana i skierowana ponownie do izby, z której wyszła, po czym spiker znów musi zdecydować czy poddać projekt pod głosowanie.
Jeśli ustawa zostanie zatwierdzona w pierwszej izbie, trafia do drugiej. Tam projekt ustawy musi ponownie przejść ten sam proces: od decyzji spikera, przez prace w komisji, do głosowania w izbie. Jeśli druga izba również przegłosuje projekt, trafia on do kolejnej, międzyizbowej komisji. Ponieważ druga izba zazwyczaj przyjmuje swoje poprawki, zatwierdzony tekst projektu często różni się od tego przyjętego przez pierwszą izbę. Zadaniem tej komisji jest ujednolicenie tekstu projektu ustawy. Obydwie izby muszą potem ponownie przyjąć ujednolicony tekst, by ustawa trafiła do prezydenta na biurko. Jeśli ten ją podpisze, ustawa staje się prawem. Jest to proces niezwykle skomplikowany, a projekt ustawy może trafić do kosza na każdym jego etapie.
Z tego powodu ważne ustawy przyjmowane są rzadko. Wymaga to szerokiej współpracy ponadpartyjnej na wielu poziomach. W przypadku poprawek do konstytucji (na którą w końcu SN zawsze powołuje się w swoich wyrokach) proces jest jeszcze bardziej skomplikowany, gdyż dodatkowo wymaga ratyfikacji przez stany. Niestety, w związku z rosnącą polaryzacją klasy politycznej, współpraca Demokratów z Republikanami stanowi wyjątek, a nowe ustawy, już nie wspominając o poprawkach konstytucyjnych, uchwalane są niezwykle rzadko. Nieraz wystarczy jeden głos w komisji, lub kaprys spikera jednej z izb, by zakończyć procedowanie projektu.
W praktyce więc, Sąd Najwyższy pozostaje najefektywniejszym narzędziem do wprowadzania zmian, szczególnie w kontrowersyjnych sprawach światopoglądowych. Słabość legislatury, w połączeniu z tradycją prawa precedensowego, wywodzącą się z brytyjskiego Common Law, uczyniła SN niezwykle ważnym graczem politycznym. W związku z tym, że małżeństw jednopłciowych, czy legalizacji/delegalizacji prawa do aborcji najprawdopodobniej nie dałoby się przyjąć w parlamencie, doszło do tego w wyniku wyroków SN, powołując się na interpretację ponad dwustuletniego i dość ogólnikowego dokumentu jakim jest konstytucja USA oraz wcześniejszych precedensowych wyroków wydawanych przez sam Sąd.
Kolejnym problemem jest jednak kwestia tego, jak konstytucja powinna być interpretowana. Ponieważ jest to dokument stary i ogólnikowy, również w tej sprawie nie ma konsensusu. Istnieją dwie szkoły: oryginalizm (originalism) oraz tzw. idea „żywej konstytucji” (living Constitution). Oryginalizm, najczęściej wyznawany przez konserwatywnych prawników, zakłada czytanie konstytucji z uwzględnieniem przekonań jej autorów, w skrócie – „co ojcowie założyciele mieli na myśli”. Nie pozostawia on dużej przestrzeni do dyskusji i trzyma się oryginalnych znaczeń słów i założeń przepisów z XVIII wieku. Na przykład, w wycieku z SN, konserwatywny sędzia Alito argumentuje, że wyrok w sprawie Roe v. Wade od początku był wadliwy, gdyż prawo do aborcji „nie jest zakorzenione w historii i tradycji Narodu” i z tego powodu nie może być uznane za konstytucyjne prawo.
Z drugiej strony, idea żywej konstytucji, zwana też sądowniczym pragmatyzmem (judicial pragmatism), zakłada, iż ojcowie założyciele żyli w diametralnie innych czasach, oraz że konstytucja powinna przede wszystkim służyć obywatelom. W ten sposób, powinna ona być dostosowywana do współczesności i interpretowana przez jej pryzmat. To na podstawie tej zasady Sąd Najwyższy wydawał wcześniej wspomniane wyroki, które nieraz radykalnie zmieniały wcześniej przyjęte interpretacje ustawy zasadniczej. W sprawie Roe v. Wade, SN uznał prawo do aborcji za część prawa do prywatności, które zagwarantowane jest XIV poprawką do konstytucji z 1868 roku. Niestety to właśnie te rozbieżności między sędziami i prawnikami sprawiają, że batalie o obsadzanie wolnych stanowisk w Sądzie Najwyższym są zawsze zaciętą polityczną walką. Wystarczy przewaga jednego zwolennika jednych z tych dwóch szkół interpretacji w SN, by odmienić porządek prawny państwa o 180 stopni.
Sędziowie SN nominowani są przez prezydenta USA i zatwierdzani przez Senat, a swoją funkcję pełnią dożywotnio, lub do przejścia na emeryturę. Dlatego każda nowa nominacja może potencjalnie mieć ogromny wpływ na porządek prawny na następne dziesięciolecia. W ciągu ostatnich lat nominacje do SN wiele razy obiegały media z tego właśnie powodu. W 2016 roku Republikanie w Senacie odmówili zatwierdzenia sędziego nominowanego przez Baracka Obamę, twierdząc, iż nie może on nominować sędziów pod sam koniec swojej kadencji i powinien to zrobić już nowy prezydent: Donald Trump.
Za prezydentury Trumpa zwolniły się aż trzy miejsca w SN, z czego jedno z nich obsadził w ostatnich dniach swojej prezydentury, co jego partia uniemożliwiła wcześniej Obamie. W odpowiedzi na to, członkowie partii Demokratów podjęli próby rozszerzenia liczby członków SN z dziewięciu do trzynastu, w nadziei na powstrzymanie konserwatywnej większości. Pomysł nigdy jednak nie opuścił parlamentu, częściowo z powodu wcześniej wspomnianych skomplikowanych procedur legislacji.
Choć Demokratom udało się ostatnio przegłosować w Senacie kandydaturę Ketanji Brown Jackson, pierwszej czarnoskórej kobiety, która będzie członkiem SN, to nie wpłynie to jednak na balans oryginaliści/pragmatycy w Sądzie. Zastąpi ona bowiem sędziego Breyera, również z nadania Demokratów. Jednak próby obchodzenia obowiązujących procedur nominacji do SN pokazują, że politycy są w stanie nawet naginać prawo by przypieczętować jego skład. Nawet słynny prezydent Franklin D. Roosevelt próbował obejść nieprzychylny mu SN, zwiększając liczbę członków i nominując na te miejsca swoich kandydatów (choć konstytucja tego nie zabrania, wówczas powstrzymał go przed tym Kongres).
Aktualnie spośród dziewięciu sędziów, trzech jest z nadania Trumpa, dwóch Obamy, jeden Busha Seniora, dwóch Busha Juniora oraz jeden Clintona (wkrótce zastąpi go sędzia nominowana przez Bidena). Daje to przewagę konserwatywnym oryginalistom na wiele następnych lat i kończy długą dominację pragmatyków.
Choć w nadchodzących wyborach do Kongresu Republikanie mają szansę osiągnąć przewagę w parlamencie, to właśnie kontrola nad Sądem Najwyższym może stanowić dla nich podstawę do realizowania swojej platformy politycznej (co już zaczęli robić delegalizując aborcję). Donald Trump dalej jest szefem partii, a w Sądzie Najwyższym 1/3 stanowisk obsadzona jest jego nominatami. Czas pokaże, czy konserwatywni sędziowie będą próbowali cofać kolejne progresywne reformy swoich poprzedników. Jedno jest pewne – specyficzna natura systemu politycznego USA daje dziewięciu sędziom ogromną władzę, a politycy obydwóch partii dobrze o tym wiedzą.
Źródła:
[1]https://www.politico.com/news/2022/06/24/supreme-court-overturns-roe-v-wade-00042244
[2]https://www.politico.com/news/2022/05/02/supreme-court-abortion-draft-opinion-00029473
[3]Raoul Berger, Government by Judiciary: The Transformation of the Fourteenth Amendment
[6]https://www.house.gov/the-house-explained/the-legislative-process
[7]https://www.pewresearch.org/politics/2014/06/12/political-polarization-in-the-american-public/
[8]https://scholarship.law.georgetown.edu/cgi/viewcontent.cgi?article=3248&context=facpub
[11]https://www.abajournal.com/magazine/article/february_5_1937/